Publikujemy kolejną rozmowę z członkiem zespołu naszego warszawskiego ośrodka. Tym razem zapraszamy do lektury wywiadu z Martą Pazdej.
Marto, na początku powiedz proszę, jak to się stało, że trafiłaś do Warszawy i zawodowo związałaś się z JRS?
Kiedy zaczęła się pełnoskalówka (pełnoskalowa, rosyjska inwazja na Ukrainę – red.) moja córka bardzo chciała, żebym wspólnie z synem, przyjechała do Polski. Syn ostatecznie został we Lwowie. Ja natomiast przyjechałam do córki. A tak naprawdę wróciłam do Warszawy. Już wcześniej mieszkałam w Polsce kilka lat. Na początku chciałam pomagać wojsku oraz uchodźcom, zresztą jak większość patriotycznie nastawionych Ukraińców. Pomocom uchodźcom zajmowałam się już we Lwowie, zaraz po wybuchu wojny. Wspólnie z przyjaciółmi poświęcaliśmy im praktycznie cały swój czas. Przez nasze miasto przewijały się ogromne ilości uciekinierów ze wschodniej Ukrainy, w tym wielu moich znajomych i przyjaciół. Pracowaliśmy jak mogliśmy: dokarmialiśmy ludzi na dworcu, którzy czekali na kolejne transporty, ale też np. szukaliśmy im mieszkań, schronienia w samym mieście.
Czy już wtedy słyszałaś o JRS?
Nie, akurat JRS jeszcze nie znałam. Ale z perspektywy czasu tak sobie myślę, że to tak jakby był pierwszy stopień przygotowań do pracy w JRS Polska. W tamtym czasie straciłam we Lwowie pracę. Pracowałam w polsko-ukraińskiej firmie, która budowała drogi przy strefie przygranicznej. Polacy się wycofali wtedy z terytorium Ukrainy. Firmy co prawda nie zamknęli, ale wszystkich pracowników – przynajmniej na tamten czas – wysłali na bezpłatny urlop.
Zrozumiałam, że żeby pomagać, to najpierw sama muszę mieć co włożyć do gara, a zostałam wtedy bez pracy. Córka mi powtarzała: „Mamo przyjeżdżaj! Nie pomożesz komuś, jeśli najpierw sama sobie nie pomożesz. Potrzebujesz pracy, żeby móc od czegoś zacząć”. I wtedy powiedziałam jej: „Słuchaj, ja nie pojadę do Polski, żeby po prostu tam siedzieć i sobie spokojnie zarabiać”. Potem, już po zatrudnieniu w JRS okazało się, że w tym zdaniu było dużo prawdy!
Córka przekonywała mnie, że bardzo przydam się w Polsce. Jest bardzo dużo uchodźców, którzy nie znają języka polskiego. Znałam zarówno ukraiński, rosyjski, jak i polski. I pierwsze pół roku, faktycznie zajmowałam się wolontariatem: wspierałam wojsko zbiórkami, zakupem umundurowania, kamizelek kuloodpornych, itp.
Równocześnie pracowałam nad dużym projektem związanym z wojskiem, który niestety nie wypalił. W pewnym momencie, pod koniec lata 2022 roku znowu zostałam bez pracy. Wtedy po prostu poszłam do Urzędu Pracy i zgłosiłam się jako bezrobotna. Zainwestowałam ten czas i wzięłam udział w programie Wybierz Aktywność, który był skierowany do bezrobotnych, poszukujących pracę. Sam kurs przypomniał mi o podstawowych kwalifikacjach, które już posiadam. Jednak najważniejsze jest to, że tam poznałam się z panią doradcą zawodową, bardzo fajną, motywującą i inspirującą osobą.
Poprosiłam ją o poprawienie mojego CV, bo tak dużo ciekawych rzeczy robiłam w swoim życiu. Zapytała: „A co by Pani chciałaby robić?”. A ja znowu: „Pomagać ludziom… Może coś w zakresie zarządzania, wykorzystania języków…”. I to właśnie ona po krótkim czasie podesłała mi ofertę pracy w JRS.
Przyjrzeliśmy się wymaganiom, które określał pracodawca. Kiedy usiedliśmy do komputera i zaczęliśmy czytać, to okazało się, że całe moje życiowe doświadczenie jest odpowiedzią na wymogi stanowiska pracy oferowanego przez JRS. Lata pracy z ludźmi zaowocowały szybkim przyjęciem mnie do pracy.

W ramach swojej pracy w JRS odpowiadasz za funkcjonowanie Magis House, w którym schronienie znalazła grupa uchodźców. Opowiedz proszę o tej pracy.
W Magisie pracuję od 1 stycznia 2023 roku. Mój ukochany boss (prezes Fundacji JRS, o. Grzegorz Bochenek SJ – red.) przyprowadził mnie do tego domu, wręczył kluczyk od gabinetu i powiedział że mogę się tutaj rządzić. Potem odwrócił się na pięcie i sobie poszedł. Pomyślałam: „Fajnie, tylko co ja tutaj mam robić?”. Na ten moment budynek był jeszcze pusty. Tylko kilka rodzin mieszkało w kolegium jezuitów. Pierwszym wyzwaniem było przeprowadzenie tych rodzin do Magis House.
W umowie o pracę moje stanowisko określone jest jako Koordynator ds. uchodźców. Faktycznie, od tego czasu praktycznie cały czas tym właśnie się zajmuję. Kierownictwo miało plan, by nowo oddany budynek zasilić uchodźcami z terenów objętych konfliktem. I to był praktycznie jedyny warunek. W pierwszej grupie były rodziny z małymi dziećmi, osoby niepełnosprawne, starsze, schorowane osoby. Dom wypełnił się bardzo szybko!
Na początku chodziłam po nim i nie mogłam zrozumieć, że w ogóle można było wpaść na pomysł, by tak piękne, przytulne, czyste, ładne miejsce oddać uchodźcom. To była pierwsza myśl. W tym miejscu chylę czoła przed jezuitami!
A druga dotyczyła tego, że chętnych uchodźców może być dużo więcej niż mamy miejsc…
Przypomnij proszę początek, ile osób tutaj mieszkało?
Dotychczas rotacja mieszkańców funkcjonuje jedynie częściowo. Początkowo, generalnie miało być tak, że np. rodzina zamieszkuje na trzy miesiące, być może sześć, maksymalnie dziewięć. Miał być to czas, by mogła się ona zorganizować, znaleźć pracę i samodzielne mieszkanie. Ale w rzeczywistości udało się to jedynie z częścią mieszkańców, bo np. rodziny z dziećmi czy osoby starsze szybko przywiązywały się do tego miejsca, jak również do szkół, szpitali itp.
Dwie rodziny się wyprowadziły i usamodzielniły. Jeden z mieszkańców zmarł. Inny wyjechał do Niemiec. Rotacje są, jednak minimalne. Dwie inne osoby wróciły do Ukrainy ze względu na opiekę nad rodzicami. W Magisie od otwarcia w lutym 2023 roku cały czas mieszka grupa wielkości 30-40 os.
Powiedz proszę, czy udaje się tym osobom jakoś towarzyszyć, organizować czas w ramach Magis House’u? Czy macie jakieś relacje? Czy raczej oferujecie tylko dach nad głową?
Ja relacje mam na co dzień! Codziennie odbywają się kursy językowe, które prowadzone są w pomieszczeniach naszego budynku dla innych uchodźców z Ukrainy. Mieszkańcy potrzebują także wsparcia w czasie wizyt w urzędach, u lekarza. W takich miejscach towarzyszy im nerwowe napięcie i moja obecność jest bardzo ważna. Pomagam także w szukaniu pracy. Trudno jest znaleźć pracę dla osób z wyższym wykształceniem, a osoby bez jakiegokolwiek zawodu mają jeszcze trudniej. Wspieram ich także przy okazji nadużyć i wykorzystania przez pracodawców, co niestety się zdarza.

Czyli dla mieszkańców Magis House jesteś takim aniołem stróżem.
Jestem tutaj nazywana mamą!
Trudno Tobie być mamą? Bywasz czasem zmęczona?
Zdecydowanie. Bardzo przeżywam losy naszych dzieciaków. Z dorosłymi również bywa trudno, ale oni sobie jakoś radzą. W jakimś sensie, chociaż nie jestem z wykształcenia psychologiem, to jako psycholog pracuję. Dzieciom, szczególnie w wieku szkolnym bywa bardzo ciężko. Muszą uczyć się języka, w tym terminologii szkolnej. To dla nich duży stres. Brakuje im korepetycji. Czasem rodzice oczekują, bym rozmawiała z nimi jak nauczyciel, żebym motywowała ich do nauki. W takich momentach myślę sobie: „Jezus Maria! Ja już swoje dzieci wychowałam”. Jednak próbuję ich wspierać jak mogę i potrafię. Przypominam sobie jak to było z moimi dziećmi, jak trzeba było ganiać, stosować sztuczki, żeby zmotywować ich do nauki.
Marto, w Magis House odbywa się także art terapia. Jest to Twój konik. Opowiedz proszę o tym o tym doświadczeniu.
Na wschodzie jest takie powiedzenie, że „my nie szukamy prostych, lekkich dróg”. Z drugiej strony jestem przekonana, że nie robiłabym czegoś, co nie sprawia mi frajdy. W moim życiu nie ma nudy. Tak, art terapią zdecydowanie chcę się pochwalić! To takie moje pierwsze dziecko, które udało mi się w Magisie rozwinąć. Ludmiła, jedna z naszych mieszkanek pochodzi z Kramatorska, z miasta przyfrontowego. Choć nie jest ona zawodową malarką, to bardzo ładnie maluje. Ale także świetnie potrafi dzielić się swoim talentem oraz przekazywać go innym. Korzystają z tego zarówno dzieci, jak i dorośli. To jest fascynujące! Po śp. o. Adamie Schulzu, jezuicie, dostaliśmy w spadku ogromną ilość materiałów malarskich, które możemy przy tej okazji wykorzystywać. Myślę, patrząc z niebios, musi być mu z tego powodu bardzo miło. Pozostało dokupić niedużą część, tj. trochę ołówków, pędzelków, trochę drobnostek. Na warsztaty latem przychodziły nawet dzieciaki z miasta, co mnie bardzo cieszy. Jestem ciekawa jak się to jeszcze rozwinie.
Jest jednak i drugie dziecko, czyli korepetycje dla ukraińskich dzieciaków. Udaje mi się to przeprowadzać głównie dzięki zaangażowaniu oraz wsparciu mojej córki. Okazało się, że Weronika ma niesamowity talent pedagogiczny!
A co z wycieczkami?! Czy one także nie należą do grona Twoich „dzieci”?
Ależ oczywiście! Tak się składa, że jestem certyfikowanym przewodnikiem po Lwowie. W JRS poznałam Krzyśka Sójkę, który jest zawodowym przewodnikiem tutaj, w Warszawie i przez wszystkie te lata minimum raz w miesiącu organizujemy wycieczki dla uchodźców. Dla wszystkich: i dla Ukraińców, i dla tych z tzw. reszty świata. Wycieczki cieszą się bardzo wielkim powodzeniem!
Czy o czymś zapomniałem?
Ostatnia inicjatywa, z którą dopiero wyruszyliśmy to English Cafe. Ruszyliśmy z grubej rury: na pierwsze spotkanie przyszło ponad 30 osób. To nie są po prostu konwersacje w języku angielskim, śpiewamy karaoke, chodzimy do muzeów, robimy kwesty i różne prezentacje.
Czyli Magis żyje. I to życiem takim nie do końca zwykłym. Czy to jest to dar, czy może coś więcej?
Magis żyje swoim życiem m.in. dzięki wielkim staraniom Anioła Stróża, magisowej mamy.
Dzięki Marta za świetną rozmowę.
